Po raz pierwszy rzucamy kotwice w Savusavu a wyspie Venua Levu. Tuz po wyjsciu na lad i zalatwieniu tych wszystkich jachtowo - celnych formalnosci, poznajemy lokalny klub wioslarski. Idziemy z nimi na trening, wioslujemy w szescioosobowych pirogach - popularnych na calym Pacyfiku canoe z bocznym plywakiem.
Po treningu - kava - lekko narkotyczny, tradycyjny napoj fidzianski, robiony z wymieszanej w wodzie esencji korzenia rosliny kava. Picie kavy otoczone jest calym zestawem zwyczajow. Pije sie ja siedzac po turecku na podlodze. Przed rozpoczeciem ceremonii, wymawiane sa po fidziansku odpowiednie, magiczne formuly. Napoj przygotowuje sie w wielkiej, zazwyczaj rzezbionej, drewnianej misie. Jedna osoba wklada porozbijane kawalki korzenia do cienkiej, plociennej szmaty i nastepnie miesza je i wyciska w misce wypelnionej woda. Pierwsza, wykonana z lupiny kokosa miseczka wypelniona kava, wedruje do najwazniejszego goscia, w tym wypadku Lukasza. Nastepnie miska kolejno wedruje do pozostalych osob. Cala porcje nalezy wypic duszkiem. Przed wypiciem nalezy powiedzec 'Bula', co oznacza zarowno "na zdrowie", jak i "czesc". Piciu kavy towarzyszy skomplikowany system klaskania, ktorego do konca nie rozumiemy, ale mamy wrazenie, ze kazdy klaszcze ile razy chce i kiedy chce. Od wielu spotkanych zeglarzy slyszelismy, ze kava miala smakowac jak bloto wymieszane z woda po myciu naczyn oraz ze po kilku kubkach ciezko jest trafic na jacht. W rzeczywistosci smak nie byl taki calkiem zly. A efekty, heh, od razu czuc lekkie znieczulenie na ustach i jezyku, potem przychodzi delikatne uczucie zrelaksowania. Za kazdym razem, gdy widac bylo dno w glownym naczyciu, ktos przynosil kolejne wiadro juz rozrobionej kavy. W efekcie wypilisy po jakies 30 misek na glowe i nie mialo to wiekszego wplywu na nasza percepcje. Ponoc najlepszym sposobem na kavowego kaca jest wypicie piwa, co szybko na wszelki wypadek zrobilismy.
Innego dnia, zostajemy zaproszeni na piknik na malutka wysepke po drugiej stronie zatoki Savusavu. Wszystko, co nasi lokalni przyjaciele zabrali ze soba to maczeta, sol, woda no i obowiazkowa kava. My wzielismy puszkowana rybe. Wszystko, co potrzebne znalezlismy dziko rosnace na wyspie. Kokosy, w kilku etapach rozwoju, wiec bylo i mleko kokosowe i kopra, z ktorej robi sie przepyszny krem kokosowy. Papaje. Papryczki chili. Liscie bananowca i rosliny bele. Roro, czyli liscie taro nazywanego tutaj dalo. Owoce chlebowca. Maniok, nazywany tutaj kasava. Zrobilismy wielkie ognisko, do ktorego wrzucilismy kilka sporych kamieni. Gdy kamienie byly rozgrzane, nasi gospodarze oddzieli je od drewna, przykryli kawalkiem rozbitego drzewa i kilkoma liscmi bananowca. Na to polozyli owoce chlebowca, korzenie kasavy i male porcje ryby, zawinietej w kilka roznych lisci, wsadzonych do kokosowych lupin i polanych kremem kokosowym. Na to znowu liscie bananowca i duza porcja ziemi. Po godzinie przepyszna uczta gotowa. Niesamowite jak malo tutaj potrzeba. Gdy Henrik skrecil sobie noge, szybko znaleziono liscie drzewa vau, z ktorego zrobiono mu opatrunek. Po dwoch dniach opuchlizna zeszla.
Niestety, tak jak w kazdym innym miejscu czas nas goni, wiec po niecalym tygodniu zegnamy sie z ludzmi, ktorzy przez kilka dni byli nasza rodzina i plyniemy na Viti Levu - glowna wyspe Fidzi, zeby sie przygotowac na przyjazd Srogiego oraz Daniela wraz z zona Gosia i Kolega Pablo.
Po kilku miesiacach spedzonych na jachcie ma sie wielka ochote zrobic cos innego, wiec wszyscy trzej - ja, Henrik i Tobias korzystamy z okazji, ze ma sie ktos zajac lodka, bierzemy plecaki, namioty i zostajemy na gownej wyspie, gdy Lukasz razem z nowa zaloga plyna na sasiednie wyspy - grupy Mamanuca i Yasawa.
Ja i Henrik jedziemy do Nadi, by spotkac sie z kilkoma ludzmi, poznanymi wczesniej w Savusavu. Czekajac na nich spedzamy troche czasu z facetem sprzedajacym na ulicy sok i roti, takie hinduskie nalesniki. Zero papierow, zakladania wlasnej firmy, sanepidu, podatkow. Wystarczy miec pomysl i mozna latwo zarabiac pieniadze. Proste.
Wieczorem zostajemy zaproszeni przez mlodego Hindusa na noc do swojego rodzinnego domu. Na Fidzi 35% ludnosci jest pochodzenia hinduskiego. Brytyjczycy przywiezli ich tutaj w okresie kolonializmu do pracy na farmach trzciny cukrowej, bo ponoc Fidzijczycy byli zbyt leniwi. W koncu zostajemy u nich na farmie przez 3 dni. Mieszkaja w domu bez elektrycznosci i biezacej wody. Wieczorami przesiaduje sie przy swietle lampy naftowej. Tuz obok kazdego zlewu stoi miska z woda, z ktorej nabiera sie wode i polewa rece, czy co tam sie chce. Widac, ze nawet po tych kilku pokoleniach spedzonych na Fidzi, ci tzn. Indo-Fijijczycy nadal zyja w inny sposob niz pradawni mieszkancy tych wysp. Pyszne, pikantne, hinduskie jedzenie jedza siedzac przy stole i uzywajac swoich palcow zamiast sztuccow. Mowia po hindusku. Matka naszego gospodarza pracuje w domu, pierze ubrania w rzece i wykonuje wszystkie inne czynnosci w zlotej bizuterii. Ojciec narzeka na Fidzyjczykow, ze sa leniwi.
Zegnamy sie z hinduska rodzina, chwile pozniej ja jade dalej naokolo wyspy, w strone stolicy Fidzi - Suva, a Henrik zostaje w Sigatoce, zeby troche posurfowac.
Ogolnie z prawie dwoch tygodni spedzonych na Viti Levu, tyko jedna noc spedzilem w namiocie, wszystkie pozostale ktos zapraszal mnie do siebie do domu. Bardzo czesto, gdy w jednym domu wspominalem o moich planach, ktos polecal mi dom swojego brata czy siostry w okolicy, do ktorej sie wybieralem. Objechalem cala wyspe dookola, spedzilem tez kilka dni w malutkiej, polozonej w gorach, wiosce Nuku. Kazdego dnia fidzianska goscinnosc zaskakiwala mnie coraz bardziej, w zadnym innym miejscu na Pacyfiku, czy w Europie nie spotkalem sie z taka otwartoscia dla obcych, tym bardziej ludzi innej rasy.
W pierwszym miejscu, po pozegnaniu sie z Henrikiem, spedzilem noc w domu wielkosci mojego pokoju w Gdanksu, gdzie mieszkalo lacznie osiem osob. Malzenstwo z dziecmi i trzytygodniowym wnukiem, ktoremu ponoc zrobilem jego pierwsze w zyciu zdjecie. Obiecuje im sie wyslac z Australii. Wieczorem ogladamy teledyski na dvd. Dostaje krolewskie, wielkie lozko z moskitiera, podczas gdy gospodarze spia na podlodze.
W Nuku. W gorach. Wybieram sie tam samochodem, zabierajacym ludzi i cale zaopatrzenie do wiosek w glebi wyspy. Towarzyszy mi Rotu, przewodnik i przyjaciel z poprzedniej wioski. Chief osady Nuku to jego wujek. Pierwsza rzecza jest prezent sevusevu, czyli kava dla chiefa wioski. Przygotowanie i wypicie kavy z gosciem oznacza jego akceptacje w domu gospodarza. W wiosce mieszka ok. 40 osob. Wiele domow ma sciany z bambusa i dachy z lisci palm. Wiele osob jest bardzo niesmialych. Dla wielu dzieci jestem pierwsza biala osoba jaka widza w zyciu. Wiekszosc czasu w osadzie nosze tradycyjne meskie ubranie - sulu - tak jakby spodniczke. Wiekszosc ludzi w wiosce zyje z uprawy kavy. Ostatniego dnia wstajemy o 3:30 rano, aby zdazyc na jedyny samochod udajacy sie do Suva. Razem ze mna ida wszystkie dzieci; co tydzien wstaja tak wczesnie zeby pojechac do innej wioski do szkoly; wracaja w piatek wieczorem. Zamiast latarek uzywamy butelki wypelnionych benzyna z wystajacym, plonacym kawalkiem papieru. Do tego, aby dojsc do glownej drogi trzeba isc jakies 45 minut, przechodzac przez dwie rzeki, a ze ostatnio duzo padalo, rwaca woda dochodzi dzieciakom do pasa; ale ich to nie zraza.
Innego dnia, wybieram sie z lokalnymi chlopakami do parku Colo-i-Suva, gdzie jest sporo sciezek w lesie, jak rowniez kupa wodospadow i jeziorek. Tuz nad najwiekszym z tych jeziorek zawieszona jest lina, na ktorej buja sie jak Tarzan, puszcza i wpada do wody. Przychodzi tam bardzo duzo turystow, ale ja jestem jedynym bialym, ktory trzyma sie z lokalnymi. Do tego, moi znajomi smieja sie z bialej, zupelnie nie opalonej skory odwiedzajacych.
W fidzijskim domu, zazwyczaj siedzi sie na podlodze, na matach plecionych z pandanusa. Posilki rowniez jada sie na podlodze. Ci jednak w odroznieniu od indo-fidzijczykow uzywaja sztuccow. Fidzyjczycy, czasami moze i nie pracuja za duzo, zawsze jednak duzo czasu spedzaja pielegnujac relacje z rodzina z znajomymi. Tak tutaj zawsze bylo, ze zycie nie sprawialo wiekszych trudnosci. Czasami jednak zlapalo sie 5 ryb, innym razem zadnej. I wtedy dobre relacje z rodzina pomagaly.
Gdy siedzi sie na werandzie, za kazdym razem gdy jakakolwiek osoba przechodzi kolo domu, gospodarz zawsze zaprasza ja na obiad, na herbate, czy czasami chocby po to, zeby usiadla i troche odpoczela. Czesto fidzyjczycy narzekaja na swoich hinduskich kolegow, ze sa niegoscinni i samolubni.
Ostatni dzien spedzilem z rybakami w Lautoce, gdzie jednego dnia dostalem siedem zaproszen do kogos do domu na noc.
Pelen niezapomnianych wrazen wracam do domu - na Nektona. Okazuje sie, ze wszyscy mieli fantastyczne przygody.
Kapitan i spolka - duzo nurkowania, rajskich plaz jak i lokalnej tradycji wlaczajac kave i pokazy tancow.
Henrik - wielki postep w nauce surfowania oraz ciekawy czas mieszkajac i pracujac w typowym, lokalnym domu.
Na mnie Fidzi wywaro niesamowite wrazenie i poki co jest to moje ulubione miejsce na tym oceanie.
Przelot do Vanuatu bardzo szybki i wygodny. Srogi i Daniel plyna razem z nami, wiec naprawde malo czasu spedza sie za kolkiem. Niestety widac, ze zaczyna sie lato - sezon deszczowy, bardzo duzo pada.
Karol
----------
radio email processed by SailMail
for information see: http://www.sailmail.com
No comments:
Post a Comment